Jeżeli miałabym być tak na 100% uczciwa, to musiałabym powiedzieć, że

nie jestem miłośniczką zimy 😛

Albo inaczej: nie byłam nią przez większość swojego życia 😉 Zimno zmuszające do zakładania na siebie 5 warstw, duża zmienność temperatur między wnętrzem a zewnętrzem 😉 nieustające uczucie senności i zmęczenia a w tym wszystkim jeszcze jakaś taka ogólna niemoc… to nie moja bajka 😛 Ale „starzenie się” albo „dojrzewanie” albo „proces nabierania życiowego doświadczenia” – jak kto woli – zmienia podejście do wielu spraw. Również do zimy. Mój Mąż, Mój Bóg oraz ostatnie lata uczą mnie niestrudzenie przyjmowania wszelkich okoliczności z wdzięcznością. Ostatni rok utwierdził mnie w szczególnym przekonaniu, że to jedyna właściwa droga (o ile chce się żyć jakkolwiek szczęśliwie 😉 ). Myślę, że w obecnym stanie rzeczy nie trzeba już tego nikomu tłumaczyć 😉 Chyba, że ktoś bardzo chce – to wyjaśnię prywatnie przy kawie 😀

Zatem: zima!

Zamiast narzekać

na mróz, trudne warunki na drogach, zasypany balkon i inne, biorę sanki, ubieram dziecko w narciary, zakładam spodnie zamiast sukienki i idę na górkę, pozjeżdżać na sankach albo poturlać się z Młodym w śniegu. Ostatecznie lepienie bałwana i jedzenie śniegu też jest niezłą rozrywką, chociaż to ostatnie mnie już lekko obrzydza 😉

Mam takie pytanie:

kiedy ostatnio zjeżdżaliście na sankach z jakiejś mega-górki? Mogę się Wam pochwalić: ja robiłam to wczoraj, przedwczoraj i dzisiaj też zamierzam 😀 Przyznaję bez bicia, że bałam się za pierwszym razem i trochę oszukiwałam hamując nogami w ubitym śniegu. Ale za drugim razem już jechałam pełnym pędem. Ależ było fajnie!

Ale nawet, gdybym nie zjechała ani razu, to i tak miałabym totalną frajdę z samego patrzenia, jakie szczęśliwe jest moje dziecko.  Zjadł tyle śniegu, że nie jestem pewna, czy przeliczać to na kilogramy czy na hektolitry 😉

Zima co prawda nie zaczęła się jakoś bardzo zimowo. Temperatury były dodatnie,

często padał deszcz.

Spora jej część minęła we wszechogarniającej szarości. Miałam wrażenie, że ta szarość zakrada mi się do serca i chłodzi je od środka. Na szczęście, gdy tylko wychodziło słońce – udawało mi się wziąć aparat i iść na spacer. Jak jakaś postrzelona fotografowałam wtedy kropelki na drzewach, kałuże, mokre trawy i to specyficzne zimowe światło słoneczne przeświecające przez gałęzie drzew. Zbierałam pieczołowicie te obrazki we wspomnienia i pakowałam w słoiki na czarną godzinę.

Ale jeśli już mam wybierać, to szczerze przyznaję, że

wolę zimową zimę.

Kiedy jest śnieg, kiedy jest mróz. A idealnie kiedy do tego wszystkiego jeszcze świeci słońce. Wtedy nawet niemal 20-kilometrowy spacer w śniegu to sama przyjemność. A najlepsze jest to, że tę serię zdjęć od poprzedniej dzieli zaledwie parę dni 😉

A już najbardziej lubię mroźne poranki, skrzące się mrozem, srebrzące się na drzewach i trawach w promieniach niskiego słońca. Mam wtedy wrażenie, że całe powietrze mieni się perłowym blaskiem.

Jest w tym coś magicznego.

Tylko czekać aż zza fałdki powietrza wychynie jakaś uskrzydlona wróżka.

Jak wiecie (bo już nie raz o tym mówiłam)

nie jestem miłośniczką fotografii krajobrazowej ani przyrodniczej.

Tak naprawdę polubiłam ten temat dopiero wtedy, gdy zabrakło mi wszelkich innych tematów do fotografowania. A było to już prawie rok temu – w pierwszym lockdownie. Wstawałam wtedy bladym świtem, łaziłam po łąkach i lasach szukając nieustannie nowych inspiracji do pięknych zdjęć.

Traktowałam to jak ćwiczenie: z uważności, z estetyki, ze spostrzegawczości, z kreatywnego widzenia i abstrakcyjnego myślenia. I mam takie głębokie poczucie, że wiele zamkniętych wcześniej obszarów mojego umysłu, mojego szeroko pojętego zawodowego doświadczenia, nagle się wtedy pootwierało. Zrobiłam się – mam wrażenie – jeszcze bardziej wrażliwa, czuła na wszystko, co mnie otacza. I…. to jest miłe 🙂 Jakby otaczający mnie świat i moja dusza, przenikały się wzajemnie i nieustannie.

Całą galerię folderów ze zdjęciami z tamtego czasu nazwałam „galerią kryzysową”. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zrobić z tego wystawę. Nazwę ją wtedy „wystawa postkryzysowa” 😉 A tymczasem – jeszcze więcej zimy. Srebrnej, radosnej, dobrej zimy.

Z resztą – zima w krajobrazie rządzi się swoimi prawami  – pejzaż jest czysty, wyciszony, posprzątany.

Uproszczony w kolory i formy.

Wszystko przykryte śniegiem, w odcieniach bieli. Bardzo często w niskim kontraście zamglonego nieba. Tak lubię. Nie rajcują mnie wielobarwne odcienie jesiennego lasu. Nie to, że nie lubię jesieni i jej barwnego kolorostanu. Ale fotografować lubię co innego. Albo – fotografować lubię to właśnie, ale inaczej 😉

Przepraszam za anglojęzyczny tytuł tego posta. Ale… nie znalazłam w języku polskim żadnego równie ładnego i równie oddającego klimat, odpowiednika tych słów. Wybaczcie :*

Do zobaczenia na jakiejś górce z sankami…? 😉